Szczepan Kopyt: Szczędzę sobie samozachwytu

28 czerwca 2018

Szczepan Kopyt, laureat stypendium im. S. Barańczaka, w rozmowie z Anną Solak.

Szczepan Kopyt na gali Poznańskiej Nagrody Literackiej 2018. Fot. M. Kaczyński ©CKZAMEK

– Dobre wiersze się pamięta, są jak dobry seks albo świetna impreza – mówi Szczepan Kopyt, laureat Nagrody – Stypendium im. Stanisława Barańczaka, w rozmowie z Anną Solak.

Spodziewałeś się tej nagrody?

Nie, nie spodziewałem się, serio. Chociaż mając 33 procent szans, nie można powiedzieć, że wcale.

Zaczniemy od kanonicznego już pytania, którego też się pewnie nie spodziewasz: co w tej chwili czytasz?

W tej chwili skończyłem biografię Bieruta, z której byłem na tyle zadowolony, że nie sięgnąłem jeszcze po nic nowego. Oczywiście mam kilka książek otwartych, także elektronicznie. Mam jeszcze książkę, którą dostałem kiedyś w prezencie, a do której na pewno chcę wrócić – „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)” Pavola Rankova w tłumaczeniu Tomasza Grabińskiego. To sążnista słowacka powieść, totalnie nie w moim typie, ale podoba mi się. Poza tym jestem zagrzebany w książkach, które książkami jeszcze nie są, ale mają być, bo redaguję coś dla Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Korporacji Ha!art pomagam przy tomie Justyny Kulikowskiej, młodej poetki z Krakowa, która pisze jakby z Krakowa nie była, co mi się bardzo podoba.

Co masz na myśli?

Język w miarę współczesny, pozbawiony ambicji wchodzenia w wielkie tropy polskiej poezji.

Dość skromna lista lektur jak na literata.

Oczywiście jako marksista mam jeszcze mnóstwo tomów tak zwanych „dzieł zebranych” do przeczytania. Poza tym nie jestem tylko książkowcem, czytam bardzo dużo artykułów, na przykład wszystko co wychodzi w „Praktyce teoretycznej”. Staram się to robić na bieżąco, wiem, że jest już nowy numer przygotowany na czytniki. Świetnie, nie będę musiał ślepić w PDF-y. Czytnik mam wprawdzie stary, ale jeszcze daje radę.

Stary, czyli sprzed pięciu lat.

Sprzed siedmiu nawet. Nie jest dotykowy, ma jeszcze literki, więc mogę nawet coś na nim napisać.

Mam przez to rozumieć, że papier idzie w odstawkę?

Trochę tak. Chciałbym zbierać książki, na których mi zależy i które uwielbiam, ale one z reguły pierwsze giną. To znaczy daję je komuś, mówiąc: „Musisz to przeczytać!”, a potem przez lata pamiętam, że ktoś wisi mi tę książkę.

Ale głupio się upomnieć?

Dokładnie. Na przykład Ilona Witkowska wisi mi jedną, ale jakoś tak głupio mi, że widzimy się na gali, oboje jesteśmy nominowani do Poznańskiej Nagrody Literackiej, a ja na dzień dobry mówię do niej: „Słuchaj, masz mojego Raoula Vaneigema – «Rewolucję życia codziennego»”. Bardzo chciałbym do niej wrócić. To książka, której nigdy nie skończę, bo czytam ją po kilka razy. Zajmuje się pewną dewaluacją języka rewolucyjnego, radykalnego, próbując go przewartościować.

Często wracasz do książek?

Tak, nauczyłem się tego na studiach filozoficznych, gdzie trzeba często wracać do jednej książki.

Po to, żeby w ogóle ją zrozumieć?

Po to, żeby się w niej rozeznać. Pierwszy raz czyta się bez przypisów, drugi – już bardziej intensywnie. Nigdy za to nie robię z takiej książki notatek. Jestem trochę bałaganiarskim czytelnikiem.

Masz aż tak dobrą pamięć?

Właśnie mam fatalną, więc po cholerę mi notatka, skoro i tak nie będę pamiętał, czego dotyczy. Co zostaje w głowie, po prostu w niej jest.

Brzmi jak naturalna selekcja informacji.

Wychodzę z założenia, że jeśli książka będzie mnie nurtować, i tak do niej wrócę. Mam tak z Baudrillardem, który nie jest mi szczególnie bliski, ale jest na tyle ciekawym autorem, że po niego sięgam. Nie zgadzam się z nim detalicznie, ale jego intuicje są interesujące do tej pory. Tak wiele sfer życia obejmuje naraz, że mnie to wciąga.

To powrót do dojrzałej literatury. A coś z głębszej przeszłości?

Dziesięć lat temu nagraliśmy płytę „W pustyni i w puszczy” z zespołem Yazzbot Mazut, którego byłem basistą i współkompozytorem, i po prostu narzucił nam się klimat tej książki, głównie filmowy. Stwierdziłem wtedy, że muszę do niej wrócić, choć wiedziałem, że jej język jest współcześnie kompletnie niepoprawny politycznie, kolonizatorski, eurocentryczny i że w zasadzie do każdej rasistowskiej wypowiedzi trzeba by dołożyć przypis. To był błąd. Nie dlatego, że spotkałem się z całą tą etycznie wątpliwą materią, ale dlatego, że sięgnąłem do języka, jakim to jest napisane. Na szczęście sam nie piszę prozy, więc nie zrobiło mi to dużej krzywdy. Po prostu byłem rozczarowany, bo kiedyś wydawało mi się to lepiej napisane. Na tej samej zasadzie staram się nie wracać nawet do ukochanego Gombrowicza, którego jeszcze w liceum lubiłem wszystko, co się w zasadzie rzadko zdarza. Wróciłem tylko do „Kosmosu”, bo jest zbyt fascynujący, żeby do niego nie wracać, ale już do „Ferdydurke” się nie odważyłem. Próbowałem wracać do Cortázara, którego czytałem jako nastolatek, ale też pudło. Autorem, który zawsze będzie dla mnie świeży, jest tylko i wyłącznie Karol Marks, który właściwie nie zawodzi nigdy. Szczególnie jego młodzieńcze prace, przesycone ilością informacji, interesujące zwłaszcza dla filozofów… Wychodzę na strasznego nostalgika w tym momencie.

Co z powrotami do poezji?

Do Šalamuna wracam i do Enzensbergera. I obaj są osobną historią. Pamiętam, jak przeczytałem tom „Jabłoń” Tomaža Šalamuna w mieszkaniu Edwarda Pasewicza na Wzgórzu św. Wojciecha, gdzie spotkaliśmy się jeszcze z paroma kolegami, co zaowocowało totalnym zakochaniem.

Zakochanie w poezji w mieszkaniu pełnym poetów. Romantyczna sytuacja.

Nie bardzo. Kuchnia była ślepa, a my siedzieliśmy przy piwie i frytkach, czytając tego Šalamuna. Tak się złożyło, że był wtedy gościem na Poznaniu Poetów, więc staliśmy i biliśmy brawo, a ja zapamiętałem to jako coś bardzo ważnego. Drugi autor, którego niestety nigdy nie poznałem, to Hans Magnus Enzensberger, który całkowicie rozwalił mnie możliwością pisania filozoficznego, będącego jednocześnie aktywnym politycznie. Poezja zimna, wyrachowana, wychodząca z niemieckiej tradycji precyzji, zupełnie odmienna od Šalamuna. To dwa różne spektra, ale lubię takie graniczne spotkania.

A z naszego podwórka?

Miłosz Biedrzycki, wspomniany Edward Pasewicz, który razem z Martą Podgórnik był ojcem i matką mojego pisania. Ale też Kira Pietrek, zupełnie nowy głos w polskiej poezji. Z klasyków Różewicz, którego cenię za podejście i umiejętność zapisu ulotnych myśli. Tych poetów jest sporo. Nie chciałbym wymienić ich za dużo, ale też nie chciałbym za mało.

Wracasz do swoich pierwszych wierszy?

Nie, ale to one wracają do mnie. Nagle przychodzi mi na myśl jakieś wierszydło, które napisałem w wieku 16 lat, kiedy jeszcze rymowałem. Tamte rzeczy pamiętam najbardziej – to przerażające. Pamiętam jeszcze dobre wiersze, chociaż dawno nie napisałem żadnego. No, może ostatni dobry był w zeszłym roku. Takie wiersze się pamięta, są jak dobry seks albo świetna impreza. Te dobre staram się pokazywać ludziom, choć oczywiście tych złych jest więcej. Przyznaję, że pisanie sprawia mi ogromną frajdę, ale raczej szczędzę sobie samozachwytu. Choć zdarza się, że na spotkaniu autorskim myślę sobie: „To jest dobre, tym tekstem coś rozszczelnię i teraz to będzie promieniować”. Ale najczęściej nie chce się czytać tego, co samemu się napisało. Ale to oczywiście bardzo względne.

Pamiętasz swoją pierwszą książkę?

Baśnie. I Andersena, i Grimmów, i polskie baśnie, które lubiłem najbardziej. Te ostatnie zawsze dotyczyły biedy i to jest w nich najbardziej przerażające. Największe wrażenie zrobił na mnie „Kwiat paproci”, tak antykapitalistyczny, antyegoistyczny. Przekaz jest tam tak potworny, że chciałbym zobaczyć dobrze zrobioną kreskówkę, ale koniecznie dla dzieci. Jest wspaniale uniwersalny, musiał mieć na mnie duży wpływ. To są tak piękne emocje, że nie jesteś w stanie ich zapomnieć. Ta baśń nie jest po prostu straszna, ona nie daje nadziei.

I wiedziałeś to już jako kilkulatek?

Wydaje mi się, że wszyscy w lot łapiemy morały baśni i bajek. Nie musimy koniecznie ich analizować. To jak z muzyką – oddziałuje na nas, choć wcale nie musimy wiedzieć, w jaki sposób to robi. Myślę, że „Kwiat paproci” mógłby być powieścią albo nawet serialem. Tak, taki serial chętnie bym zobaczył.

rozmawiała: ANNA SOLAK

 

SZCZEPAN KOPYT – (ur. 1983) poeta, muzyk i aktywista związany głównie z Poznaniem oraz poznańskim wydawnictwem Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury. Jeden z naczelnych „młodych poetów zaangażowanych” debiutujących po roku 2000. Autor sześciu książek poetyckich: „yass” (2005), „możesz czuć się bezpiecznie” (2006), „Sale sale sale” (2009), „buch” (2011), „kir” (2013), „z a b i c” (2016). Współredaktor (wraz z Maciejem Gierszewskim) tomu „Słynni i świetni. Antologia poetów Wielkopolski debiutujących w latach 1989–2007” (2008).
Wyróżniony nagrodą główną konkursu im. Jacka Bierezina (2004), Medalem Młodej Sztuki (2006), nagrodą Poznańskiego Przeglądu Nowości Wydawniczych (2011), „małą” nagrodą poznańskiej filii Fundacji Kultury Polskiej (2014). Nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia (2010, 2014) oraz do Paszportu Polityki (2011). Laureat Nagrody – Stypendium im. Stanisława Barańczaka.

ANNA SOLAK (ur. 1987) – dziennikarka i redaktorka miesięcznika „IKS” i portalu Kulturapoznan.pl. Absolwentka historii, dziennikarstwa i Polskiej Szkoły Reportażu. Miłośniczka literatury pięknej i non-fiction. Książki darzy miłością nieokiełznaną i bezgraniczną, czytając je namiętnie w każdej wolnej chwili i dowolnym miejscu.

 

Nietrafiony prezent? >>

Upiory dwoistości >>

Na tropie języka >>

D
Kontrast