Anna Bikont: Kompletnie nie interesuje mnie, kto zabił

21 czerwca 2018

Anna Bikont, reporterka, laureatka Poznańskiej Nagrody Literackiej – Nagrody im. Adama Mickiewicza

Anna Bikont na gali Poznańskiej Nagrody Literackiej 2018. Fot. M. Kaczyński ©CKZAMEK

Mam takie książki, które regularnie czytam co kilka lat. Na przykład „Władcę Pierścieni”, kiedy mam ciężką anginę – mówi Anna Bikont. Z pisarką i reporterką, laureatką Poznańskiej Nagrody Literackiej – Nagrody im. Adama Mickiewicza, rozmawia Anna Solak.

ANNA SOLAK: Przyznała się pani, że przed naszym spotkaniem przygotowała sobie całą listę lektur, które teraz czyta – więc tradycyjnie od tego zacznijmy.

ANNA BIKONT: Nie, nie, możemy zacząć od czego pani chce.

Zostańmy przy tym. Jestem ciekawa, co pani czyta poza literaturą o Zagładzie, która naturalnie znajduje się w polu pani zainteresowań z racji tego, o czym sama pani pisze. A wiadomo przecież, że od literatury zawodowej czasem trzeba odpocząć, zwłaszcza od literatury o takim ciężarze.

Niestety ma pani rację, najwięcej książek i dokumentów czytam o Holocauście. Z najważniejszych książek ostatnio: „Pod Klątwą” Joanny Tokarskiej-Bakir i „Dalej jest noc” pod redakcją Barbary Engelking i Jana Grabowskiego z Centrum Badań nad Zagładą. Nie można tego nie przeczytać. A jeszcze Centrum wydaje dzienniki z czasu Holocaustu, jedne po drugich, ostatnio czytałam „Tyleśmy już przeszli… Dziennik pisany w bunkrze (Żółkiew 1942–1944)”. Cały czas mam coś zaległego z mojej dziedziny, tyle tylko że postanowiłam nie czytać książek o Zagładzie po godzinie 22.

Koszmary?

To też. Przede wszystkim służy to wyznaczeniu granicy mojego prywatnego życia, już bez Holocaustu. Nawyk czytania mam jeszcze z dzieciństwa, uważam, że jak się nie przeczyta jednej książki dziennie, to dzień jest zmarnowany.

Jak to jednej książki dziennie? Całej?

Kiedy byłam mała, czytałam jedną książkę dziennie. Uważałam to za oczywiste, bo moi rodzice też tak uważali. Wychowałam się we Francji, gdzie w czwartki nie było szkoły, więc chodziliśmy do księgarni, gdzie za franka kupowało się książki, a za pół franka sprzedawało. Moi rodzice pozwalali mnie i mojej siostrze kupić sobie po sześć książek i za tydzień te sześć książek odsprzedać. Było więc dla mnie oczywiste, że je przeczytam. To były małe książeczki, mówię o sobie w wieku 6 czy 8 lat. Jeszcze w liceum udawało mi się często czytać jedną książkę dziennie. Niestety od tego czasu zdecydowaną większość moich dni muszę uznać za zmarnowane. Jestem też nieuważnym czytelnikiem, ponieważ skanuję stronę. Muszę się dobrze zmusić, by nie czytać za szybko.

Takie szybkie czytanie nie zabija całej przyjemności?

I tak jest przyjemnie. Najbardziej lubię czytać powieści, chociaż sama nie byłabym w stanie żadnej napisać. Wciągają mnie w inny świat, więc mogę opuścić swój.

Jaka to fikcja?

Moje ostatnie wielkie przyjemności to kolejne tomy cyklu neapolitańskiego Eleny Ferrante. Dawniejsze, ale zapamiętane jako zanurzenie się po czubek uszu w obcy świat, to „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk i „Kolej podziemna” Colsona Whiteheada. Po mojej liście na kindle’u widzę jednak, że chyba więcej czytam literatury non-fiction. Szkoda.

Czyli jednak skrzywienie zawodowe.

Niekoniecznie, to nie są książki potrzebne mi do pracy. Patrzę, co ostatnio czytałam i co mnie wciągnęło… To było o Amerykanach w czasie wojny domowej w Hiszpanii – „Spain in our hearts: American in the Spanish Civil War” Adama Hochschilda.

Ale skrzywienie w tym sensie, że pani sama jest reporterką, więc intuicyjnie ciągnie panią do reportażu.

Znacznie bardziej pociąga mnie powieść niż reportaż. Marnuje się życie, kiedy nie czyta się powieści. Kiedy siedzę w bibliotece pełnej cudownych książek, myślę często, że wstyd pisać, zamiast je czytać. Najwięcej czytam po angielsku, bo to język, którego nauczyłam się późno, więc muszę wciąż w nim pozostawać, żeby go nie zapomnieć.

Po francusku?

Po francusku czytam jak po polsku, ale mało.

To przynajmniej ma pani szeroki wybór lektur i jest zdana wyłącznie na siebie, nie na polskich wydawców. Niesamowity komfort. W dodatku nie jest pani tradycyjnym czytelnikiem, bo pojawił się już w naszej rozmowie czytnik Kindle.

Kiedy pierwszy raz go użyłam, z miejsca się zakochałam. Andy Warhol opowiadał, jak odwiedził kiedyś swojego wujka i jego żona, patrząc na pralkę automatyczną, która w tamtym czasie właśnie wchodziła na rynek, powiedziała z zachwytem: „Ja ją często wolę od twojego wujka”. Mam podobny zachwyt w stosunku do kindle’a. To mój wieczny stres życiowy, że mam zostać sama ze swoimi myślami, bez książek. Co powodowało, że przy okazji każdego wyjazdu dźwigałam ich za dużo. A teraz mogę je zabrać ze sobą w dowolnej ilości, zamówić w kilka sekund i mieć te ukochane zawsze przy sobie – bo najbardziej lubię czytać te, które już kiedyś czytałam. Na kindle’u książki można sobie nawzajem pożyczać, często zaglądam, co tam akurat ma na liście moja przyjaciółka – to już jakbym do walizki spakowała kilkaset książek. Jeśli autor jest dla mnie szczególnie ważny, to nawet jeśli najpierw przeczytam go na kindle’u, później i tak kupię go w papierze. Mam tak na przykład z książkami Juliana Barnesa.

A co z audiobookami?

Teraz słucham w samochodzie „Dumę i uprzedzenie” Jane Austin, dziewięć płyt czytanych przez wielką amerykańską sławę od czytania książek Flo Gibson. To pierwsza powieść, jakiej słucham, zazwyczaj wybieram podcasty. Często opowiadania z „New Yorkera”, więc też literaturę.

A w domu? Ma pani specjalne miejsce do czytania czy czyta wszędzie, gdzie się da?

W kuchni, krojąc coś, w wannie, wszędzie. Jestem teraz w trakcie przeprowadzki. Wcześniej miałam swój jeden duży pokój do pracy, gdzie wszystkie ściany zajmowały regały z książkami. Ktoś mi kiedyś zmierzył półki w centymetrach, wyszło, że to około trzy i pół tysiąca książek. W nowym mieszkaniu mam miejsce na około półtora tysiąca, jak sądzę, więc jestem właśnie na trudnym etapie pozbywania się książek. Wcześniej kultywowałam ich posiadanie, było dla mnie oczywiste, że są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Sama odziedziczyłam bibliotekę po rodzicach, nie wzięłam tylko książek z lat powojennych, kiedy to wydawano świetną klasykę światową, tyle że na tak złym papierze, że książki sypały się w rękach. Ale jedna moja córka czyta na kindle’u, druga czyta głównie nuty, a półki ma zajęte instrumentami muzycznymi, nie mam więc komu przekazać mojej biblioteki. Zachowuję książki, które albo dotyczą mojej pracy, czyli głównie Holocaustu – i tych jest cała ściana, albo te, do których jestem naprawdę przywiązana. Kiedyś zdobywanie książek było naprawdę trudne, wydobywało się je spod lady, jeździło się na wakacje okrężną drogą, bo gdzieś była pani w księgarni, która odkładała nam rarytasy. Z tymi zdobycznymi książkami rozstać się najtrudniej. Skompletowałam sobie na przykład dobry zbiór polskiej poezji. Tylko że teraz czytam kilku swoich ulubionych poetów.

Czyli kogo? Poza Szymborską oczywiście, której biografię ma pani na koncie.

Tak, Szymborska, poza tym Barańczak, Krynicki, Zagajewski, Miłosz, Herbert. Czasem na jakimś wieczorze poetyckim usłyszę innych poetów polskich – tak miałam z Tomaszem Różyckim i Eugeniuszem Tkaczyszynem-Dyckim – kupuję ich tomiki, jestem w zachwycie i postanawiam, że odtąd będę czytać nowych polskich poetów. Wstyd się przyznać, zwykle kończę na postanowieniu.

Więc te tomiki również trafią na bookcrossing?

Te akurat nie. Najpierw chcę zaprosić przyjaciół, niech wezmą, co mogą, a potem zaproszę społecznych wolontariuszy, którzy dobrze je zagospodarują.

Nie będzie pani szkoda tak się z nimi rozstawać?

Nie przepadam za rozstaniami. Pożegnam się na przykład z wszystkimi prawie książkami z psychologii. Z wykształcenia jestem psychologiem, ale to księgozbiór zatrzymany na roku 1985.

A co z książkami dzieciństwa?

Moją ukochaną książką z dzieciństwa jest „Mój przyjaciel Meaulnes” Alaina Fourniera, często do niej wracam. Większość dziecinnych książek, do których jestem przywiązana, poznałam dopiero, czytając swoim dzieciom, bo sama wychowałam się na literaturze francuskiej, która była nieco zbyt pedagogiczna. A książki, które czytały moje córki, „Kubuś Puchatek”, „Alicja w Krainie Czarów”, książki Roalda Dahla, są mi bliższe niż moje własne książki z dzieciństwa. Od zawsze lubiłam bardzo długie książki, w liceum z zachwytem sięgałam po kolejne tomy „Jana Krzysztofa” Romaina Rollanda czy „Cichego Donu” Michaiła Szołochowa.

Jak to się ma do czytania jednej książki dziennie, o którym mówiła pani wcześniej?

Cztery tomy są na cztery oddzielne dni (śmiech).

Przynajmniej przyjemność potrwa dłużej.

A mnie nie przeszkadza, że książka się kończy, bo jak mówiłam, najbardziej lubię książki czytać jeszcze raz. Mogę to zrobić od razu, a mogę za dwa lata. Mam takie, które regularnie czytam co kilka lat. Na przykład „Władcę Pierścieni” Tolkiena, kiedy mam ciężką anginę. Ostatnio dawno nie czytałam, bo jakoś nie choruję. Co 5–6 lat wracam też do „Czerwonego i czarnego” Stendhala, „Niebezpiecznych związków” Pierre’a Choderlosa de Laclos, Prousta mam na kindle’u, więc zawsze mogę sięgnąć.

Chociaż bardzo się staram, nie widzę tu żadnego wspólnego mianownika, ale to akurat dobrze o pani świadczy.

Nie mam określonych gustów literackich. Po prostu coś mnie zachwyca i już.

U mnie z kolei działa zasada przywiązania do dobrych wydawnictw. Na przykład, kiedy coś nowego wychodzi w Czarnym, wiem, że można po to sięgnąć z zamkniętymi oczami.

Wydawnictwo Czarne – pewnie, szczególnie że jak przychodzę do nich, dostaję książki, a to przecież najpiękniejszy prezent. Teraz czytam wydaną przez nich świetną dwutomową biografię „Gombrowicz. Ja, geniusz” Klementyny Suchanow. Nie umiem natomiast czytania traktować jako odpoczynku, tak jak moi znajomi, którzy czytają kryminały, książki sensacyjne albo nawet romanse. W ogóle mnie to nie bierze. Teraz akurat skończyłam „The Legacy of Spies”, John le Carré zawsze mnie pociągał, ale to kompletny wyjątek.

To znaczy, że nie odpoczywa pani, czytając?

Odpoczywam w tym sensie, że wyłączam się z rzeczywistości. Ale nie czytam tak zwanych książek „na plażę”, bo szybko się nimi nudzę.

Pytanie, co kto rozumie pod tym pojęciem. Wiadomo, że pierwsza myśl to tak zwany harlequin, ale może niekoniecznie. Próbowała pani najlepszych kryminałów?

Kiedyś próbowałam. Sęk w tym, że kompletnie nie interesuje mnie, kto zabił.

Tego rodzaju dystans do kryminałów jest dzisiaj raczej rzadkością.

Owszem, czuję, że i w tej sprawie jestem w mniejszości.

rozmawiała: Anna Solak

 

ANNA BIKONT – dziennikarka i pisarka, z wykształcenia psycholożka. Od pierwszego do ostatniego numeru (1982–1989) pracowała w zespole „Tygodnika Mazowsze”, pisma podziemnej Solidarności, współtworzyła „Gazetę Wyborczą”, z którą związana jest do dzisiaj. Jej książka „My z Jedwabnego” otrzymała m.in. nagrodę historyczną „Polityki” oraz European Book Prize. Wydanie amerykańskie znalazło się na liście stu najważniejszych książek 2016 roku według „New York Timesa” i zostało nagrodzone National Jewish Book Award. Wraz z Joanną Szczęsną napisała wyróżnioną Wielką Nagrodą Fundacji Kultury książkę „Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu” oraz „Pamiątkowe rupiecie. Biografia Wisławy Szymborskiej”. Jej ostatnia książka „Sendlerowa. W ukryciu” otrzymała m.in. Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki. Laureatka Poznańskiej Nagrody Literackiej 2018 – Nagrody im. Adama Mickiewicza.

ANNA SOLAK (ur. 1987) – dziennikarka i redaktorka miesięcznika „IKS” i portalu Kulturapoznan.pl. Absolwentka historii, dziennikarstwa i Polskiej Szkoły Reportażu. Miłośniczka literatury pięknej i non-fiction. Książki darzy miłością nieokiełznaną i bezgraniczną, czytając je namiętnie w każdej wolnej chwili i dowolnym miejscu.

Marcin Markowski: Książki najpierw wącham >>

Wioletta Grzegorzewska: Pisanie to wciąż zawód z kosmosu >>

Nietrafiony prezent? >>

D
Kontrast