Kaprys

18 lipca 2018

Dagmara Tomczyk

Zapraszamy do lektury opowiadania Dagmary Tomczyk, które zdobyło drugą nagrodę w konkursie na opowiadanie„Miłość”.

Komentarz Magdaleny Kicińskiej, jurorki konkursu:
„Postanowiłem, że nie będę się przymuszał” – mówi do nas bohater opowiadania Dagmary Tomczyk, człowiek, który nie wie, czy jest nieszczęśliwy. Narracja autorki pozwala nam wysnuć – podglądając kilka scen z życia jego rodziny – zalążek odpowiedzi na to, narzucone przez nie do końca proszonych gości, pytanie. Czy też raczej spróbować tę odpowiedź odczytać. W rutynie zwykłego życia, świeżo zubożałej stratą wiernego, cichego kompana.

Dagmara Tomczyk odnajduje ją dla bohatera: daje mu wolność nieprzymuszania samego siebie. Ani do entuzjazmu – jeśli nie ma się w sobie nań siły, gdy powód przychodzi z zewnątrz, zbyt agresywnie łamiąc intymność. Ale przede wszystkim wolność nieprzymuszania się do obecności, która często traktowana jest jak dar, który przyjmujący zobowiązany jest bezwarunkowo przyjąć. Otóż nie. Obecność – jeśli nieszczerze ofiarowywana – może być ciężarem. Nie zapełnia pustki. Tomczyk przypomniała nam o tym, opowiadając tę historię.

 

Kaprys

Upiekła specjalnie dla ciebie. Wszystko jej leci z rąk, do czego się zabierze, to zaraz popsuje, ale wypieki, ach, tata, mówię ci, wypieki, cud-malina! W tym jest naprawdę dobra. – Jacek spojrzał na żonkę i klepnął ją z dumą w udo.

Kąciki ust Zosi natychmiast się uniosły, a na jej policzki wyszły rumieńce.

– Mama mnie przyuczyła, jak byłam jeszcze mała. Ludzie mówią, że całkiem niezłe te moje ciasta, szczególnie beza z owocami. Mieliśmy ją nawet tatusiowi przywieźć, ale musiałam coś pomylić, bo wszystko popłynęło. Rzadko się to zdarza, ale czasem ma się pecha, rozumie tatuś. Szkoda tylko truskawek, bo sezon już się kończy. Truskawki teraz znowu bardzo drogie. Zmarnowałam z pół kilo. Utopiły się w tej płynącej bezie, zrobiły się jakieś fioletowe. Na szczęście było jeszcze trochę czasu, więc upiekłam szarlotkę. Jacusiowi bardzo smakuje – dodała, zerkając na niego.

Uśmiechnąłem się, pokiwałem głową i odruchowo spojrzałem na stół. Prostokątne kawałki szarlotki leżały na folii aluminiowej, w którą je zapakowano. Wyglądały mało zachęcająco. Postanowiłem, że nie będę się przymuszał. Wcale nie miałem ochoty próbować. Oni za to od razu sobie nałożyli.

– Ile już jesteście po ślubie? – zapytałem, ignorując historię płynącej bezy.

– Będzie dziesięć na wiosnę – odpowiedział.

– No proszę, i ja dopiero teraz dowiaduję się o kulinarnych zdolnościach mojej drogiej synowej. Człowiekowi tyle rzeczy umyka.

– E, tato, nie przejmuj się.

– Tak, tak. Cała ta emerytura, tyle roboty.

– My się nie gniewamy, co nie, Zosia? – mówiąc to, klepnął ją znowu w udo. Tym razem chyba mocniej, bo kątem oka zauważyłem, że spod cielistej rajstopy zaczął przebijać różowy ślad ciężkich palców.

– Cieszę się – powiedziałem, a w myślach dodałem: ty głupku, ty cholerny, wyrozumiały głupku.

Miał zadbane tłuste dłonie z równo przyciętymi paznokciami. Zawsze taki był, gruby i wypielęgnowany. Jego matka zawsze mu dogadzała i pilnowała, żeby nikt nie nastawał na jego, jak to mówiła, silne poczucie własnej wartości.

Dawno temu, kiedy był w przedszkolu, poskarżył się, że jakiś dzieciak nazwał go „grubasem”. W Sońkę natychmiast wstąpiła lwica. Na drugi dzień matka Jacusia wpadła jak burza do przedszkola i wytargała jakieś biedne dziecko za uszy, ostrzegając, że z jej synka się nie żartuje. Nigdy. A przecież jego puszysty kuperek ledwie wciskał się w modne spodenki, które kupowała za moje dniówki.

Przyglądałem się jego pyzatej twarzy z głęboko osadzonymi małymi oczami i pomyślałem, że to niebywałe, jak bardzo ten chłopak przypomina swoją matkę.

– No to co? Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, hę? – zagadnął po chwili. – Musiałeś tyle nachodzić się z tym psem, a teraz w końcu masz spokój. I pieniążków trochę się zaoszczędzi, co? Gruby był, to i jadł pewnie dużo.

W tym momencie pomyślałem, że mój syn jest głupszy, niż się wydaje, i postanowiłem nie podejmować psiego tematu, choć od początku wiedziałem, że i tak rozmowa na niego zejdzie.

– A właśnie, miałem już wcześniej zapytać: chyba znowu przygarnąłeś parę kilo. Twarz masz okrąglutką, Jacku – powiedziałem i uśmiechnąłem się szeroko.

Szarlotka prawie stanęła im w gardle. Wyglądali, jakby na chwilę skończył im się dopływ powietrza. Zrobiło się naprawdę zabawnie i nawet się ucieszyłem.

– Słuchaj, tato, rozumiem, że przykro ci z powodu psa, ale nie możesz wyładowywać się na mnie.

– A co ma stary, martwy pies do twojego wyglądu, synu? – odparłem i głośno się roześmiałem, choć przeczuwałem, że rozzłości go to jeszcze bardziej.

– My tatusia przyjechaliśmy wesprzeć. Wiemy, że tatuś lubił tego psa – odezwała się cicho synowa, podczas gdy Jacek pochłaniał resztę szarlotki i najwidoczniej, udając obrażonego, zamierzał mnie od tej pory ignorować.

– Ale kto, moja droga, powiedział, że ja oczekuję wsparcia? Skąd pomysł, że potrzebuję teraz waszej pomocy bardziej niż wtedy, gdy mieszkałem tu z tym kundlem? Macie swoje sprawy, więc nie dręczcie się skapcaniałym ojcem. Jak widzicie, niewiele się tu zmieniło od waszej ostatniej wizyty. Kiedy to było? Osiem, dziewięć miesięcy temu? Wszystko jest tak, jak było.

Zapadła cisza. Zosia tępo wpatrywała się w jakiś punkt za moimi plecami, a Jacek kręcił tylko głową na znak, że jestem niemądry, nie umiem się zachować i niczego nie rozumiem. Ja z kolei myślałem o miskach, które wciąż stały w kuchni. Powinienem był je od razu wyrzucić. Nie chciałem zaprzątać sobie dłużej głowy psem. Było, nie ma. Psiska zdychają, podobnie jak ich starzy właściciele. Wielka mi rzecz.

Spróbowałem przypomnieć sobie dzień, kiedy ostatni raz włóczyliśmy się po okolicy. Była już wiosna. Tak, nastały roztopy i ubabraliśmy się w błocie zalegającym w parku. Później, gdy Kaprys nie mógł biegać, przestałem chodzić na spacery. Co to za przyjemność błąkać się samemu! Apetytu psisko też wcale nie miało. Nieraz musiałem go namawiać, żeby choć spróbował frykasów, które od trzynastu lat kupowałem dla niego u najlepszego rzeźnika w okolicy. Niegłupi był ten Kaprys, dobrze wiedział, że lepiej wynieść się z tego świata przede mną. Gdybym to ja pierwszy wykorkował, byłby skazany na Jacusia, który zaraz uśpiłby go albo zawiózł do jakiegoś parszywego schroniska.

Dobrze, że zdechł. Przynajmniej nie męczy się z tymi nieszczęsnymi łapami. Kończyny odmawiały mu posłuszeństwa. Żal było patrzeć. Prawie się nie skarżył. Czasem tylko kładł się na ganku i cicho skomlał. Wiem, że chciał oszczędzić mi swojego nędznego widoku. Mądre psisko. Dbał, żebym nie naoglądał się, zanim kalectwo przyjdzie i do mnie.

Patrzyłem na nich z zazdrością. Mieli połyskującą, tłustą cerę i gęste włosy, a skóra na ich dłoniach różowiła się i napinała.

Moje dłonie są żółte i całe w brązowych przebarwieniach. Ktoś dawno temu powiedział mi, że ręce starego człowieka wyglądają dostojnie, bo widać na nich doświadczenie. Co za gadanie. Czy mój syn martwi się, że będzie musiał mnie niańczyć? Tak, z pewnością się nad tym zastanawia. Może nawet przypominam mu Kaprysa. A więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło?

Z nieznośnego natłoku myśli wyrwał mnie dopiero głos Jacka.

– Wiesz, zapomniałem się pochwalić, kupiliśmy nowy samochód. Nissana. Superautko, dwuletnie, zadbane i nawet…

Nie wiem, co się stało, ale nagle poczułem, że muszę zostać sam. Przerwałem mu, wstając z westchnieniem od stołu, i zacząłem pokrętnie się tłumaczyć:

– Wybaczcie, czuję się dziś kiepsko, źle spałem. Chciałbym położyć się do łóżka, muszę trochę odpocząć. Przepraszam – dodałem zupełnie szczerze.

Zaskoczyłem ich. Znowu nie wiedzieli, co powiedzieć, a ja poczułem się głupio i straciłem rezon.

– Przed chwilą narzekałeś, że przyjeżdżamy zbyt rzadko, a teraz każesz nam wyjść – odezwał się Jacek po kilku długich sekundach i zaraz wstał. Zosia też natychmiast się podniosła i wlepiła we mnie przerażone oczy. – Mama nigdy by nas nie wyrzuciła z domu. Cieszy się, że ktoś do niej zagląda i nie musi siedzieć sama przez telewizorem. Ty za to jesteś wiecznie nieszczęśliwy. W końcu przestaniemy przyjeżdżać, jeśli tak bardzo ci na tym zależy – ciągnął ze złością. – Zośka, zbieramy się – rzucił i zaraz oboje skierowali się w stronę drzwi. Z opuszczoną głową poszedłem za nimi.

Zakładali buty w pośpiechu, nie patrząc ani na siebie, ani na mnie. Chciałem wyjaśnić im, że zaszło nieporozumienie, ale nie potrafiłem. Zdobyłem się tylko na to, żeby podziękować Zosi za ciasto. Powiedzieliśmy sobie „do widzenia”, trzasnęły stare drzwi, a ja wreszcie zostałem sam.

Stałem tak przez chwilę w przedpokoju, nie wiedząc, co dalej, ale w końcu przypomniałem sobie, że miałem posprzątać po Kaprysie. Poszedłem więc do kuchni.

Może na starość zrobiłem się nieznośny. Trzeba było spróbować ciasta, uśmiechać się, potakiwać i nie gadać od rzeczy. Czy naprawdę jestem nieszczęśliwy? Nie dawało mi to spokoju. Nigdy tak o sobie nie myślałem. Obyło się przecież bez większych tragedii. Nie mam powodów do narzekania. Spędziłem prawie dwadzieścia lat z kobietą, którą kochałem. Mam z nią syna, którego nadal kocham, choć niezbyt za sobą przepadamy. Nie, nie ma mowy o żadnym nieszczęściu.

Wrzuciłem brudne miski i usłyszałem, jak stuknęły o dno kubła. Wyjrzałem przez okno, a później powlokłem się przed telewizor.

 

DAGMARA TOMCZYK

               

DAGMARA TOMCZYK – ur. w 1993 roku na Górnym Śląsku. Zajmuje się prozą i eseistyką. Obecnie mieszka we Wrocławiu.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

      

zobacz także: opowiadanie Agnieszki Budnik „Baśnie ze wsi”
zobacz także: opowiadanie Andrzeja Kaczmarczyka „Ręka księżniczki”

 

Nietrafiony prezent? >>

Upiory dwoistości >>

Na tropie języka >>

D
Kontrast