Między memem a duszą. Takiej poezji (nie) potrzebują młodzi
17 czerwca 2025

Coraz częściej widzimy, jak literatura – a zwłaszcza poezja – sięga po środki wyrazu zaczerpnięte z internetu, memów, popkultury i języka codziennego młodego pokolenia. Ten nowy krajobraz estetyczny, pełen skrótów myślowych, odniesień do znanych marek, popkulturowych ikon oraz komunikatów wizualnych, staje się polem gry dla poetów i poetek, którzy próbują mówić do młodych ich własnym językiem. Ale czy wystarczy mówić „jak młodzi”, żeby naprawdę zostać usłyszanym?
Na pierwszy rzut oka – tak. Poezja, która odwołuje się do języka znanego z TikToka, memów czy internetowych żartów, wydaje się atrakcyjna. Młody czytelnik rozpoznaje znaki, czuje się zaproszony do rozmowy, a nie pouczany. Jednak sam fakt, że tekst poetycki zawiera odniesienia do ulubionej franczyzy fast foodowej, bohatera dzieciństwa czy znanego hasła z internetu, nie czyni go automatycznie dobrym. Istnieje bowiem ryzyko, że poezja staje się jedynie stylizacją – pustym zbiorem znaków, które nie mają już mocy znaczenia.
Poezja jako performans ironii
Jednym z wyraźnych nurtów współczesnej twórczości poetyckiej – szczególnie tej, która funkcjonuje w obiegu internetowym – jest poezja ironiczna, operująca językiem pastiszu, intertekstualności i parodii. Osoby autorskie młodego pokolenia z lekkością żonglują konwencjami, przełamując tradycyjne formy wypowiedzi i bawiąc się oczekiwaniami czytelnika. Poezja staje się tu performansem – błyskotliwym, świadomym, niejednoznacznym.
Ironia w tej twórczości to jednak nie tylko efektowny zabieg estetyczny. To także strategia obronna – odpowiedź na świat przesycony treściami, w którym każda wypowiedź „na serio” grozi śmiesznością, a szczerość bywa traktowana jako naiwność. W tym świecie młodzi poeci i poetki wybierają postironię – stan zawieszenia między żartem a powagą, w którym odbiorca nigdy nie ma pewności, czy wypowiedź jest całkiem serio, czy całkiem na niby. Taka ambiwalencja bywa pociągająca, bo odzwierciedla ducha czasów – ale jednocześnie potrafi być wykluczająca. Wymaga od czytelnika erudycji, znajomości kodów kulturowych i biegłości w odczytywaniu subtelnych sygnałów.
Niebezpieczeństwo pojawia się wówczas, gdy za maską ironii nie stoi autentyczne doświadczenie, emocjonalna stawka, ani szczery głos – wtedy tekst traci swoją wagę. Dla młodych czytelników, wychowanych w świecie filtrów, fake newsów i performowanej tożsamości, intuicja w rozpoznawaniu fałszu jest wyjątkowo wyostrzona. Poezja, która udaje bliskość, korzystając z młodzieżowych kodów kulturowych, zostaje po prostu zignorowana. Nie dlatego, że jest zła – ale dlatego, że jest nieistotna.
Równocześnie nie sposób nie zauważyć, że to samo pokolenie, które mówi językiem ironii, groteski i śmiechu, jest w gruncie rzeczy głodne prawdy, emocji i sensu. Ironia bywa tu maską dla lęku, samotności, niepewności. Poezja, która potrafi dotknąć tych emocji – nawet jeśli czyni to językiem nieciągłym, rozedrganym, pełnym wulgaryzmów, slangowych wstawek i popkulturowych odniesień – ma szansę być naprawdę ważna. Ale potrzebuje duszy. Musi być czymś więcej niż tylko performansem.
Dlatego też coraz większą popularność zyskują wiersze, które nie boją się tematów trudnych: depresji, alienacji, presji sukcesu, lęku przed przyszłością, wykluczenia. Te teksty nierzadko rezygnują z klasycznej formy na rzecz niedoskonałości – są poszarpane, pełne luk, fonetycznych zapisów mowy potocznej. Nie dążą do żadnych ideałów estetycznych, ale do prawdziwości, która próbuje (nie) być estetyką. I właśnie w tej chropowatości, w tej językowej szczelinie, pojawia się przestrzeń na emocjonalne spotkanie.
Pastisz, intertekstualność, odniesienia do kanonu mogą być cennymi środkami wyrazu. Problem zaczyna się wtedy, gdy stają się one wyłącznie ozdobnikami, a nie elementami prawdziwej refleksji. Poezja, która przytłacza formą, może sprawiać wrażenie głębi – ale jeśli nie ma w niej realnej treści, pozostaje tylko katalogiem cytatów.
Na nowo więc wybrzmiewa pytanie: czym dziś ma być poezja? Czy jedynie performansem językowym, błyskotliwą grą dla wtajemniczonych? Czy może – mimo wszystko – gestem osoby autorskiej, próbą dotarcia do czegoś prawdziwego, przekroczenia barier języka i dotknięcia tego, co niewyrażalne? Młodzi czytelnicy nie oczekują już wyłącznie fajerwerków intelektu. Oczekują, że tekst ich poruszy – nie przez efektowność, ale przez szczerość. Że poezja stanie się nie tylko przestrzenią autoekspresji, ale też realnego spotkania: z sobą, z innym człowiekiem, ze światem.
Popkultura jako język pokolenia
Popkultura staje się dla młodych twórców współczesnej poezji nie tylko źródłem inspiracji – staje się naturalnym językiem opisu świata. McDonald’s, Shrek, Netflix, Harry Styles, Kubuś Puchatek, Gucci i Lidl – wszystko to może pojawić się w wierszu, o ile zostanie przepuszczone przez autentyczne doświadczenie.
To, co kiedyś uznawano za „niskie” czy „banalne”, dziś jest podstawowym kodem kulturowym pokolenia dorastającego w cyfrowym świecie. Dla wielu młodych ludzi popkultura nie jest tylko tłem – jest pierwszym językiem emocji, pierwszym lustrem, w którym mogą się przejrzeć. Odwołania do niej nie są już tylko zabiegiem demaskującym konsumpcyjną pustkę współczesności. Są także – a może przede wszystkim – świadectwem świata, który naprawdę ich ukształtował. Pytanie brzmi jednak: czy te odwołania są szczere, czy tylko wyrachowane? Czy poeta naprawdę czuje coś, pisząc o ulubionym bohaterze z anime, czy tylko pokazuje, że „zna temat”, by przypodobać się czytelnikowi? Młodzi odbiorcy wychowani w świecie „scrollowanych” treści natychmiast rozpoznają, kiedy ktoś mówi ich językiem naprawdę, a kiedy tylko udaje, że to potrafi.
To właśnie dlatego poezja takich autorek jak Ilona Witkowska, Dominika Dymińska, Genowefa Jakubowska-Fijałkowska czy autorów memicznych – Marcina Mokrego czy Dominika Bielickiego – zyskuje dziś tak silny oddźwięk. Ich twórczość łączy pozornie sprzeczne elementy: ironię z emocjonalnością, codzienność z egzystencjalnym lękiem, humor z melancholią i gniewem. To poezja, która nie udaje, że zna odpowiedzi. Raczej stawia pytania – i robi to językiem prawdziwego życia, językiem współczesności. Nie językiem wysokiej kultury, ale językiem ulicy, językiem memu, językiem telefonu przyklejonego do dłoni.
Warto wziąć jednak pod uwagę, że młodzi ludzie – mimo całego swojego dystansu, mimo śmiechu i filtrów – są głodni prawdy. Szukają tekstów, które będą odważne, które nie będą się bały mówić o tym, co boli, co budzi wstyd, co wyklucza. Chcą czytać poezję, która jest próbą zrozumienia świata, a nie tylko autoprezentacją intelektu.
Nie chodzi o to, by każdy wiersz był wyznaniem. Poezja nie musi być naiwna. Nie musi być „na poważnie”. Może bawić, prowokować, performować. Ale musi coś znaczyć. Musi być gestem, nie tylko grą. Poezja, która istnieje wyłącznie po to, by popisać się znajomością kodów kulturowych, zginie w tłumie – stanie się jedną z wielu treści do „przescrollowania”. Poezja, która odważy się być sobą – nawet jeśli sobą być nie potrafi – zostanie z czytelnikiem na dłużej.
Poezja jako gest oporu i miejsce spotkań
W czasach globalnych niepokojów – kryzysu klimatycznego, wojny toczącej się tuż za wschodnią granicą, powszechnego rozczarowania polityką, upadku autorytetu instytucji edukacyjnych i narastającej fali społecznej nienawiści – poezja młodego pokolenia nie pozostaje obojętna. Staje się nie tylko formą ekspresji, ale także narzędziem oporu, świadectwem i manifestem. Taka poezja korzysta z języka sprzeciwu wobec świata, który coraz częściej jawi się jako niezrozumiały, brutalny i pozbawiony perspektyw. W tych warunkach poezja przestaje być estetyczną ozdobą lub oderwaną od rzeczywistości sztuką – staje się krzykiem, jękiem, czasem milczeniem; formą przeżycia i przetrwania.
Wiele młodych poetów i poetek mówi dziś wprost o depresji, alienacji, lęku egzystencjalnym – ale nie robi tego w duchu klasycznej elegii, nie sięga po patos ani wzniosłość. Zamiast tego, wybiera język rozpadu – nieciągły, rozedrgany, często balansujący na granicy ciszy i krzyku. Ich twórczość nie stara się imitować spójnego świata, którego już nie ma. Wręcz przeciwnie – forma, jaką wybierają, odbija pęknięcia dzisiejszej rzeczywistości. Pofragmentowana składnia, skróty, wulgaryzmy, niepełne zdania, emotikony, fonetyczne zapisy języka mówionego, intertekstualne mrugnięcia do popkultury czy memiczne cytaty – to wszystko nie „psuje” poezji, lecz otwiera ją na nowe sposoby mówienia i czucia. Taka poezja nie dąży do doskonałości w klasycznym rozumieniu – jej ambicją jest prawdziwość, nawet jeśli ta prawdziwość jest trudna do zniesienia, nieestetycznie wybrakowana.
Wbrew stereotypom, młodzi ludzie czytają poezję – choć niekoniecznie tę, która trafia do nagradzanych tomików czy akademickich antologii. Dużą popularnością cieszą się osoby autorskie krótkich, zwięzłych, błyskotliwych (i często bardzo poruszających) form poetyckich, które trafiają do czytelników scrollujących w tramwaju, czekających w kolejce, nieustannie przebodźcowanych. Ich język to język codzienności – brutalny, chaotyczny, ale też niekiedy czuły, intymny. Poezja ta nie tylko nie ucieka przed kulturą masową – ona ją wchłania, przetwarza, rozkłada na czynniki pierwsze. Jednocześnie nie zatraca tego, co najbardziej istotne: potrzeby sensu, bliskości, zrozumienia. Czasem wydaje się bełkotliwa, anarchiczna czy zbyt osobista, niesie w sobie potężny ładunek prawdy – nie tej akademickiej czy klasyfikowalnej, ale tej przeżywanej w ciele, w psychice, w doświadczeniu samotności i wspólnoty jednocześnie.
Nie musi wybierać
Młodzi ludzie nie potrzebują poezji, która ich imituje. Nie potrzebują poezji ładnej, ani takiej, która stroi się w nobliwy ton. Nie chcą, by ktoś mówił do nich ich językiem tylko po to, by zdobyć ich uwagę. Nie chcą być pouczani przez poetów z pozycji mentora, który „wie lepiej”. Przeciwnie – potrzebują poezji, która ich rozumie. Poezji, która mówi ich językiem, ale nie po to, by się przypodobać. Raczej: po to, by być blisko. Po to, by nazwać coś, czego oni sami jeszcze nie potrafią ująć w słowa.
Młodzi potrzebują poezji, która nie boi się być dziwna, trudna, niewygodna. Taka poezja nie udaje, że ma wszystkie odpowiedzi. Po prostu jest – w obecności, w współodczuwaniu, w próbie bycia razem z czytelnikiem w tym, co niezrozumiałe, asymetryczne i bolesne.
Właśnie dlatego najlepsza poezja współczesna to nie ta, która błyszczy. To ta, która zostaje. Taka, która nie mami ani formą, ani ironią, ani udawaną świeżością. To poezja, która odważa się dotknąć tego, czego nie da się inaczej wyrazić. Niezależnie od formy – czy będzie to sonet, zapis rozmowy z komunikatora, ciąg emoji, fragment notatki z telefonu czy rozpaczliwy tweet – prawdziwa poezja trafia tam, gdzie boli, gdzie tęskni, gdzie drży.
Bo dobra poezja, niezależnie od epoki, robi zawsze jedno: pozwala spotkać się z czymś istotnym. Pozwala poczuć, że nie jesteśmy sami w swoich emocjach, lękach, pytaniach. I choć język się zmienia, choć forma podlega przemianom, potrzeba sensu, prawdy, spotkania – pozostaje.
Współczesna poezja nie musi wybierać między popkulturą a egzystencją. Między humorem a bólem. Między memem a duszą. Może – i powinna – mówić wszystkimi tymi językami naraz. Ale musi mówić naprawdę. Nie oszukiwać.
Karol Niedźwiedź