Festiwal Fabuły: János Háy: Ciało wolności (Polska)

12 maja 2018

János Háy: Ciało wolności (Polska)

Kto w siebie inwestuje, przyjeżdża tu przynajmniej po maturze. Kupuje jeansy i T-shirt i takie sandały, które są przywiązane do stopy jedynie rzemykami, takie, w których można pojechać nawet na Woodstock. Tylko do Krakowa jedzie pociągiem, stamtąd dalej stopem, bo jest aż taki wolny. Włosy też ma długie, bo nie chciałby ograniczać nawet tego, że rosną. Tak planowaliśmy podróż po maturze, w 1979.

Polska to wolność. Polska to sprzeciw wobec świata, w którym żyliśmy, którego doświadczyliśmy jako niewoli i upokarzającego zdania na łaskę i niełaskę, pełnego rosyjskich żołnierzy, zakłamanej historii – ludzi wyznających zasadę: ciszej będziesz, dalej zajdziesz. Ale Polacy są inni – tu jest tak, że jest wolny jazz, wolny teatr, a i w stoczniach bez problemu organizują się ludzie, bo produkują tak duże statki, że robotnikom tak wielkiej stoczni nikt nie odważy się sprzeciwić, wygrażać palcem, wieszać za wąsy, powiedział ktoś, kto wiedział, że Lech Wałęsa ma wielkie, sumiaste wąsy.

Pojedziemy i zdobędziemy wolne płyty i załatwimy sobie znaczek Solidarności i będziemy go nosić u siebie, oczywiście tylko wtedy, jak nikt nie będzie widział, albo po wewnętrznej stronie płaszcza, i będziemy pokazywać tylko kumplom, odginając kołnierz jak tajniacy, żeby przyjaciel zobaczył, gdzie my właściwie przynależymy.

Pieniądze przemycimy przez granicę, na wolnym rynku dadzą za nie trzy razy tyle, co oficjalnie w banku. Potem wysiadamy, mówili ci, którzy już jeździli, i nie trzeba będzie szukać cinkciarzy, od razu rzucą się na nas i z miejsca dobijemy targu. Żadnej biurokracji, tylko tak, jak między kumplami. Pieniądze są im potrzebne, bo możliwe, że w Polsce teatr jest bardziej wolny, ale sklepy są puste.

W socjalizmie było tak, że w każdym kraju wolno było robić coś innego, na Węgrzech na przykład wolno było jeść.

Straż graniczna zabrała się za nasze bagaże, wszystkie przetrzepali, ale niczego nie znaleźli. Kanapek nie rozkładali, a w jednej bułce nie było kiełbasy gyulai, a dokładniej była tam nie tylko ona, ale też trochę naszych pieniędzy, które zgodnie z planem, od razu po przyjeździe, w Krakowie wymienimy.

Faktycznie tak było, że ledwie wysiedliśmy, cinkciarze już zaczęli krążyć wokół nas i innych turystów, którzy przyjechali z Węgier. Od razu byli tam, gdzie my. Nawet nie było możliwości, żeby ich ominąć, bo gdy udało nam się prześlizgnąć obok jednego, to z pewnością wpadlibyśmy na drugiego. Podał cenę, a my już wiedzieliśmy, że to dobra cena, a nawet troszkę lepsza niż ta, na którą liczyliśmy. Jasna sprawa, w Polsce możemy na tym wyjść tylko dobrze, bo jest takim miejscem dla turystów, gdzie nie myślą o tym, żeby oskubać przyjezdnych, a poza tym: Polak, Węgier… to wszyscy znają. Jeżeli naród węgierski ma w ogóle jakichś przyjaciół, to są nimi Polacy.

Forinty – złotówki, z ręki do ręki. Przeliczam. Ty, mówię do Polaka, to za mało, bo naprawdę było mniej. Cinkciarze znali takie węgierskie słowa jak: mało, dużo, ile, tyle umieli po węgiersku. On też przeliczył. Proszę bardzo, mówi, faktycznie przez pomyłkę, i dołożył brakującą część. No, mam to za sobą, pomyślałem, gdy w ustronnym miejscu próbowałem schować świeżo nabyty majątek. Szkoda tylko, że radość z udanej transakcji nie trwała dłużej, bo kto by myślał o sobie, że ma taki wyjątkowy łeb do interesów, aż do momentu gdy sam nie spróbuje. Wtedy się stało, kiedy znowu przeliczył, pomyślałem trzymając plik w ręku, kiedy przepraszając, dokonywał późniejszej korekty. Wtedy nie zwróciliśmy uwagi, by jeszcze raz sprawdzić. Tak, na pewno wtedy wymienił banknoty na skrawki gazet, dokładnie wyciętych w kształt banknotów. (Polak, Węgier dwa bratanki).

Nie mieliśmy pieniędzy poza tymi paroma dziesiątkami, które przykryły banknoty z gazety. Nasi towarzysze podróży zrobili zrzutkę. Już nie mogliśmy zdecydować się na pociąg. Wolność autostopu stała się przymusem autostopu. Nie szkodzi, jesteśmy w Polsce, przez miesiąc będziemy pili mleko i jedli chleb, ale to się nie liczy, bo byliśmy złaknieni wolności, nie schabowego. Będziemy spali na dworcach, darmowy nocleg, zgarnie nas milicja. Nic nam nie zrobią, tylko powiedzą, że wczoraj też już mówili, nie można spać na dworcu i czy rozumiem, zapytali po rosyjsku. Rozumiałem, ale następnego dnia na nowo zaczynało się to wszystko. Gdańsk, Gdynia, Szczecin, ogromne statki, morze, piasek, kosze na plaży, palące słońce, silny wiatr. Po raz pierwszy w życiu widziałem morze. Tu po raz pierwszy horyzont beztrosko przesunął się poza granice kraju.

Potem stopem z powrotem, bo czym innym. Mały postój nad jeziorami mazurskimi, jesteśmy już tylko we dwoje, z moją dziewczyną, reszta odjechała pociągiem, mieli już dosyć wolności, dla młodego człowieka mieszkającego w Budzie to i tak za wiele, nie jest głupi, żeby nie potrafił wyobrazić sobie tego, jak może wyglądać powrót pojazdami użytkowymi złej jakości. Tych kilka dni to będzie prawdziwy odpoczynek, powiedziałem. Wreszcie nie trzeba się krępować z powodu tych wszystkich intymnych rzeczy, że reszta nie może tego robić, bo akurat są bez swoich chłopaków albo dziewczyn, bo właściwie nie mieli kogoś takiego. A do tego kemping jest darmowy. Siądziemy sobie na brzegu jeziora jak prawdziwi wczasowicze, wyjmę książkę, którą zabrałem ze sobą na te spokojne dni. Lukács[1]: Właściwości estetyki, tom pierwszy. Pomyślałem sobie, że to pasuje do takiej polskiej wyprawy. Siedzieliśmy wyczerpani po nocach spędzonych na dworcach. Przede mną leżała książka, otwarta, na próżno wpatrywałem się w kartki, sztuka nie ożyła mi przed oczyma, jako rycerz mierzący się z religią, odziany w zbroję, współczesny Święty Jerzy[2], który mieczem ucina błędne wyobrażenia w ludzkich sercach, żeby w tym opustoszałym miejscu mógł w końcu zamieszkać on sam.

Te całe trzy dni upływają, wtedy jeszcze nie łączyłem mojego życia ze zwyczajnym przemijaniem, bo nie myślałem, że mija, ale że płynie. Trzeba wyjeżdżać. Stajemy przy szosie, zdezelowane samochody przejeżdżają obok nas w nieznośnym upale, ciągnąc za sobą smugę dymu, stoimy cały dzień i nie zabierają nas. Na pewno wyglądam na Niemca, pomyślałem, bo mam takie jasne włosy. Zapada zmierzch, z powrotem na kemping. Następnego dnia z koszulki zrobię flagę węgierską i zawieszę ją na plecaku. Jesteśmy Węgrami, polák venger dva bratanki, powtarzam sobie, ale tylko jeden szaleniec nas zabierze, który i tak by nas zabrał swoją rozklekotaną ciężarówką. Nie ma siedzeń dla pasażerów i tylko wielka skrzynia na narzędzia – na niej się trzęsiemy. Mówi, że już dwa dni bez przerwy prowadzi i że nie spał. Cały czas obserwowałem jego twarz, kaszlałem i inne takie, gdy widziałem, że zamykają mu się oczy.

Bilet powrotny mieliśmy z Warszawy. Zmordowani wsiedliśmy do międzynarodowego pośpiesznego: młodzi Polacy w przedziale, śmiertelnie mocna wódka, bimber, piją i nas częstują. Gdy jeden z nich myśli, że jestem już wystarczająco pod wpływem, zaczyna dobierać się do mojej dziewczyny. Co robisz, ty pieprzony gnoju, krzyknąłem na niego i odepchnąłem go (Polak, Węgier), pociąg zwolnił, wszyscy ucichli, minuty strachu na granicy, milicjanci, wopiści, psy. Nikt nie odważył się ruszyć, każdy miał coś na sumieniu. To był taki świat, że nawet ten miał coś na sumieniu, który o tym nie wiedział, bo były takie urzędy, które zwracały na to uwagę. Były bardziej sumienne niż Kościół katolicki, który ciągle jeszcze odgrażał się dziesięciorgiem przykazań. Urzędy miały ich sto tysięcy i jeśli przestrzegałeś tysiąca z nich, znaleźli jakiś tysiąc pierwszy, na podstawie którego mogłeś być uznany za winnego.

Gwałtownie otwierają się drzwi, przesuwane, paszport, zamykają się drzwi, otwierają się, paszport, otwierają, coraz bliżej. Potem i u nas. Prosi o paszporty, będę bić się z Polakiem, pomyślałem, jak przekroczymy granicę, rozwalę mu pysk. Celnicy stoją przez chwilę, potem mówią coś po polsku, nasi współpasażerowie zbierają swoje rzeczy. Wysadzają ich. Pociąg rusza, wyglądam przez okno, mundurowi poganiają pięćdziesięcioosobową grupę. Im nie udało się dzisiaj przekroczyć granicy ani tym rzeczom, które chcieli przemycić w nadziei na jakiś zysk. Nie muszę się bić, a jednak Polak ma za swoje, pomyślałem, potem było mi wstyd.

Ja należałem do tych, którzy jeździli do Polski i dostali tam pewien mały tobołek z napisem, że to wolność. Odtąd żyłem na świecie, tak jakbym przeszedł inicjację: stałem się wolny. Chociaż rzeczywiste doświadczenie Polski było tylko takie, jak Ciało Chrystusa podczas podniesienia. Ciało wolności, amen. To był tylko symbol, który swoją prawdziwością jedynie wzmagał wyobraźnię. Lecz to wyobrażenie było wówczas prawdziwe, tą wyobraźnią żyliśmy, bo bez niej nasze życie byłoby śmiertelną klęską. I kiedy ograniczano życie Polaków różnymi brutalnymi działaniami, to było tak, jakby i mnie też coś odbierano. Kiedy trafiali do więzienia, kiedy ukrywali powielacze i przenosili je z mieszkania do mieszkania, i dawali sobie tajne znaki, żeby rozpoznać kto jest swój, wtedy też w moim sercu wolność szła na tułaczkę. I tam ukrywała się jeszcze przez lata jak Węgrzy uciekający przed Turkami na mokradła.

Nikt nie wierzył, że krajobrazy wyobraźni nagle wślizgną się do rzeczywistości, że wyniosą się producenci wcześniejszej rzeczywistości i tak, szast-prast, rzucą nam wolność, Polakom też, jak gdyby była ona zwyczajnym towarem. I rzeczywiście wolność stała się towarem. Sklepy wypełniły się nią, a puste niegdyś półki uginają się i budowane są kolejne półki, gdyż na starych nie mieści się tyle, ile teraz nagle przybyło. Jeżeli możesz ją kupić, jesteś wolny. Warszawa to już nie ta Warszawa, Pałac Kultury nie jest już w stanie zdominować ogólnej panoramy. Między blokami wyrastają współczesne biurowce, centra wielkich korporacji. Jestem pisarzem, węgierskim pisarzem, od jakiegoś czasu też trochę polskim. Géza-dzieciak[3] zapukał do drzwi polskiego teatru, drzwi najpierw uchyliły się podejrzliwie, potem szerzej, ten autystyczny chłopak w końcu znalazł dom, znalazł polskich kumpli. Ma trochę inne imię i troszeczkę inne ubranie, ale niezaprzeczenie pozostał Gézą.

Jedziemy mikrobusem do Łodzi, do słynnej szkoły wyższej, tam, gdzie uczyli się najważniejsi twórcy polskiego kina (Wajda, Polański i kto wie ilu jeszcze), których filmy grzechem było przegapić, w towarzystwach inteligenckich grano ich nazwiskami jak kartami w Las Vegas. Jeżeli ktoś nie potrafił przebić przywołanego nazwiska, naruszał swoją pozycję w oczach innych, można powiedzieć stał na pozycji straconej. Przedstawienie dyplomowe Gézy-Dzieciaka, potem rozmowa, nie wiem o czym, zła angielszczyzna spotyka się ze złą angielszczyzną, podwójna retardacja językowa wzmacnia instrumentarium metakomunikacyjne. Dokładnie rozumiemy się nawzajem. Pod koniec wieczora jeden z tamtejszych nauczycieli wcisnął mi w rękę cegłę. Co to, pytam? Wyniósł to z ruin pałacu Izraela Poznańskiego, powiedział, jest na nim monogram I.P. Pałac ten pojawił się Ziemi obiecanej Wajdy, która mówi o okrucieństwach rodzącego się kapitalizmu, o czym już dawno zapomnieliśmy, a przecież od tego czasu kapitalizm stał się na tyle wyrafinowany, że nie zauważamy jego obecności, chociaż włada on nad każdą sekundą naszego życia. Powiedział, że dlatego ta cegła jest moja, bo napisałem tę sztukę. Na lotnisku nie zrozumieli, dlaczego wiozę cegłę na Węgry.

Chodzę po Warszawie, gdzieś dalej jest Wisła, widzę most, po drugiej stronie Praga, no oczywiście, że nie tamta, tylko warszawska Praga, większość trafiających tu nie myśli o tym, że tam też mieszkają ludzie. Stare budynki Śródmieścia, które w rzeczywistości nie są stare, przecież po wojnie nie zostało nic, mówią, że nie został kamień na kamieniu. W jakimś sklepie była książka, w niej stan po wojnie, obok przed wojną i dzisiejszy. Z książki, chociaż jest po polsku, obrazy i daty wykrzykują Historię. 1 sierpnia 1944, wybucha Powstanie Warszawskie. Rosjanie dochodzą do Wisły. Rozbijają obóz około 30 kilometrów od niej i przez 63 dni bezczynnie patrzą, jak Niemcy rozgramiają powstanie, masakrują ludzi, potem systematycznie wysadzają miasto i wyprowadzają pozostałą ludność. Oczywiście aliantom nie przyszło do głowy, że trzeba pomóc. Co też my możemy myśleć o pokoju po tych wydarzeniach, o tym podłym spustoszeniu przez armie zaprzysiężone do niszczenia zła, których przywódcy biją się w piersi, przysięgając, że eksportują prawa człowieka i demokrację do krajów o ich deficycie? Jakież interesy polityczne stoją za tym kuglarstwem? Represje po wojnie też trwają dalej, bohaterowie są przestępcami, pogardzanymi poddanymi oficjalnej władzy. Potem oczywiście na nowo budują się zburzone domy, dwa pomniejsze miasteczka właśnie tak padają ofiarą większego, bo potrzebna jest stara cegła na nowe budowy. Give peace a chance – nucę sobie, wychodzę z księgarni, bo przecież w takiej sytuacji nie można powiedzieć, że człowiek przesadził z uczuciami. Czy, myślę o tym później, idę Nowym Światem, i na ile tego typu traumy budują poczucie przynależności do siebie, a jeżeli tak, to budują z tego wspólne cierpienie, bohaterstwo czy nienawiść do wroga?

Idziemy ulicą, jest obok mnie reżyser, zza mnie wykrzykuje moja przyjaciółka, węgierska reżyserka, idzie z innym dramatopisarzem. Z przodu idą Słowianie, mówi, z tyłu Żydzi. Śmiejemy się. Co powiedziała, zapytał Polak, a nie nic, powiedziałem, nic ciekawego, potem z tyłu, że znowu cichaczem nas wyprzedziliście. Co powiedziała, zapytał Polak, nic ciekawego, powiedziałem. A wy znowu zajmujecie się pierdołami, krzyknąłem za siebie. Śmiejemy się, bo się lubimy. Co powiedziałeś, zapytał Polak, który w takim stopniu był Słowianinem jak ja, z kupą niemieckich przodków. Nic ciekawego, mówię, należymy do tego pokolenia, które nie zna dobrze angielskiego. Uczyli nas rosyjskiego, cudzoziemców poza Rosjanami ledwie można było spotkać, wydawało się niepotrzebnym trwonieniem czasu uczenie się jakiegoś zachodniego języka. Oczywiście od tego czasu nie nauczyliśmy się go lepiej. On reżyserował w Anglii, umiał tyle, ile mu się udało, do tego kilka semestrów w szkole językowej, ale cóż, nie mam czasu, mówi, nie mam, mówię, ja też mam mało, chociaż na pewno gdzieś jest, tylko już siły i odwagi mniej.

 

Moim dzieciom nie podoba się Warszawa, nie czują tego, co ja. Dużo nowoczesnych budynków, tych starych też, cóż, makiety. Nie interesuje ich serce Chopina, które nie bije tam, w kościele św. Krzyża, wmurowane w jedną ze ścian, dodatkowo konserwowane w koniaku. Jak bardzo inni są Polacy, mówię im, my na przykład sprowadziliśmy tylko ciało Rakoczego z powrotem do ojczyzny, a jego serce zostawiliśmy w Paryżu, i kiedy próbuję wyłuszczyć im symboliczne znaczenie tego gestu, odwracają się. Nie wspomnę już nawet o sercu Reymonta i Prusa. Kto to jest Reymont, zapytaliby, i z pewnością nie osiągnąłbym sukcesu w ich oczach, wspominając o gigantycznej powieści Chłopi, nie mówię nic, o Nagrodzie Nobla też nie.

Warszawa to wszystko, mówi przyjaciółka, która tłumaczy moje sztuki, tylko Polacy wiedzą, co znaczy Warszawa. Oni mają swoją Warszawę i swojego papieża, i to przynosi im jakąś fundamentalną jedność, której Węgrzy nigdy nie będą potrafili doświadczyć. Węgrzy mają przedmioty w domu i u siebie w muzeach, i w miejscach kultu, ale nie mają wspólnych uczuć, które wynoszą ponad codzienne zwady i manie posiadania. Polacy nie chcą tyle posiadać, mówi, ważniejsze są dla nich radości dnia codziennego niż drogie przedmioty; dobre buty, gościnność. Polacy tyle razy utracili wszystko i tyle razy musieli uciekać, że uważają za zbyteczne to, co dla Węgrów jest tak ważne. W rzeczywistości i jej rodzice uciekli z Wilna. I nie ma gwarancji, że jutro czy pojutrze nie będzie trzeba iść dalej. Polska tyle razy nie istniała, ile razy istniała, mówi. Tak ją dzielili, mnożyli, że ledwo można odnaleźć przeszłość. Nie wiem, czy Polacy tacy są, jak mówi moja przyjaciółka, albo co mówi inna, pół-Polka, pół-Węgierka, która po to przeprowadziła się do Polski, po dzieciństwie spędzonym na Węgrzech, bo Polacy potrafią powiedzieć, co myślą i nie ściemniają, tak jak Węgrzy. Albo faktycznie to charakteryzuje Polki, jak powiedział mój węgierski przyjaciel, że emanuje z nich takie ciepło, że nie mogą nadążyć z przytulaniem zmarzniętych męskich serc. Nie wiem, czy Polacy są piękni, czy mądrzy albo czy przypadkiem nie są leniwi, jak utrzymują dawne stereotypy. Nie wiem, czy istnieje przeciętny Polak. Nie wiem, od jakiego momentu możemy powiedzieć, że coś jest przeciętnie, takie jakie jest. Jeśli jest takich sześciu na dziesięciu, czy może wystarczy trzech? Nie chodzi o to, kiedy mówimy o przeciętnym Węgrze czy Polaku, mówimy właściwie o tym, jak my chcemy lub nie chcemy, by widzieli nas lub innych. Mimo że oczywiście nie ma ani przeciętnego Polaka, ani Węgra. Są tacy i tacy. Tymczasem dochodząc do indywidualności, rozmyślanie ponosi porażkę. Tylko za pośrednictwem tworzenia typologii i kategorii człowiek może złożyć rzeczywistość, oczywiście pytanie na ile to jeszcze pozostaje rzeczywistością.

Idziemy do Pałacu Kultury. Géza-dzieciak będzie w tym stalinowsko-barokowym budynku, który tak naprawdę rzeczywiście Stalin podarował w prezencie mieszkańcom Warszawy, żeby przypadkiem nie zapomnieli sowieckiej armii, która po drugiej stronie Wisły z założonymi rękami oglądała do końca masakrę Warszawy. U Polaków teatr jest primadonną sztuk, jeżeli pisarz chce być naprawdę wielki, wtedy pisze dramaty. Dramat koronuje pisarza. Ja miałem małą koronę i Polacy tak odnosili się do mnie. Sztuka współczesna, oczywiście na wielkiej scenie. Tu szybciej Shakespeare albo Molière trafią na małą scenę niż jakaś sztuka współczesna. Widzów interesują nowości, a nie to, kto jak potrafi wyreżyserować po raz tysięczny Hamleta. Potem impreza, cóż, jasne, jest tu autor. Pij, pij, namawiają i nalewają, gdy tylko mam pusty kieliszek. Przychodzi mi do głowy przedział pociągu z dawnych czasów, diabelnie mocna wódka. Pij, więc piję. Piję z tym, potem z tamtym, powoli ze wszystkimi, w końcu przyjaciółka mówi mi, że trzeba iść, bo będzie problem. Problem dopada mnie już na ulicy – bo wódka jest tak mocna, i podziała od razu, jakby ktoś walnął człowieka łomem w głowę – przed taksówką. Taksówkarz nie chciał nas zabrać, wtedy kolej na reżysera, który swoją drogą jest dyrektorem teatru, i zapewnia, że on jest dyrektorem teatru, ale przed ostatnim zapewnieniem jego też powala łom. Przyjeżdża inna taksówka, ta zawozi nas do domu. Jesteście okropni, mówi moja przyjaciółka, która jest przykładną matką rodziny, mieszkającą w Poznaniu, ale następnego dnia nie pamiętamy, co mówiła.

Polski krajobraz jest taki, jakby właściwie pomiędzy Tatrami i morzem zniwelowano pagórki. Jedźmy w poprzek, złej jakości drogi, wolniej pojedziesz, dalej zajedziesz albo przynajmniej nie dostaniesz mandatu. Zatrzymujemy się w Częstochowie. To była jedyna chwila w moim życiu, kiedy poczułem, jak podobni jesteśmy do mieszczan żyjących w świetniejszej części Europy. Nie muszę obawiać się, że nawali mi auto, jak przez wiele lat w przypadku wyrobów bloku wschodniego, w odróżnieniu od rzucanych nam zużytych zachodnich produktów, nocleg nie był tani, ale do zapłacenia, wieczorem spacer po mieście, w otoczeniu innych turystów, piwo. Z powrotem jeszcze kilku młodych Niemców bez zahamowań. Wrzeszczą. Nie wiadomo, dlaczego zatrzymali się właśnie w tym miejscu pielgrzymek. Pomylili z nazwą jakiegoś innego miasta albo tak bardzo musieli pić, że nie mieli już sił na pociąg do Krakowa? A my czego tutaj szukamy, rozmyślam, z tym złym nastawieniem w stosunku do Niemców? Czy inni spuszczeni ze smyczy wrzeszczą, kiedy za granicą łamią porządkujące ich życiem zasady. Jesteśmy tacy jak zły nauczyciel, który jest uprzedzony do jakiegoś dziecka, więc dziecko może już zrobić cokolwiek. Wierzymy, że tolerujemy i akceptujemy, mimo że raz na zawsze porządkujemy świat w kategorie i reagujemy na takie impulsy, które te kategorie wciąż na nowo w nas wzmacniają. Czym różnimy się od tych, którzy postępują według sztywnego porządku, na przykład od tamtych Niemców, od dziadków tych młodych ludzi? Tym, że pewnym częściom życia zezwalamy na nieporządek, albo nie jesteśmy tylko wystarczająco konsekwentni, byśmy ostatecznie dotrzymali jednego porządku? Później zanim wrócimy do domu, już wiem, że wylęgarnią każdej ciemnej idei jest myśl, która nie potrafi postrzegać świata jako czegoś, co zostało rzucone na pastwę chaosu i entropii, wszędzie klasyfikuje, systematyzuje. W ten sposób zasypiam w jednym z symbolicznych miejsc wiary katolickiej, tracąc wiarę w jakąkolwiek prawdę.

Nazajutrz klasztor. Głęboko wierzący ludzie, zdrowi, chorzy, upośledzeni na ciele, na duszy. Jeden przychodzi, żeby wyrazić wdzięczność, że wyzdrowiał, inny chciałby wyżebrać ozdrowienie u czyniącej cuda Czarnej Madonny. Chcą ozdrowienia, a skoro chcą, ten ubrany w przepych czarny obraz nie będzie oponował. Zdrowiejcie, mówi, a zdrowiejcie sobie! Wielusetletnie napięcie emocjonalne, zgromadzone pomiędzy ścianami, przyciąga też zwiedzającego apostatę. Chwilę czekam na cud i odpycham się od Jasnej Góry, od góry światła, do światła prawdziwego. Potem opadam z powrotem, kiedy wychodząc, widzę biznes zbudowany na duchowym zachwycie, nagromadzone na stoiskach tanie dewocjonalia i kiczowate towary czyniące cuda. Oczywiście ja też kupuję mały obrazek, a może jednak nie chcę, żeby przez te parę złotych ominęło mnie szczęście.

Wtedy, na tej ulicy, po raz pierwszy poczułem, że podobnie zachowywałby się szwedzki, holenderski czy też niemiecki pisarz, ale szybko okazało się, że nie jestem pisarzem niemieckim, że idzie kryzys i nas, moją ojczyznę i ojczyznę Polaków ciągnie w dół, podczas gdy Niemców, Szwedów, Holendrów wznosi na wyżyny.

No to w końcu Warszawa czy Kraków, pyta o to każdy, kto nie jest wystarczająco biegły i nie słyszał o tym, że rzeczywiście już od dawna jest Warszawa. Ale czar Krakowa pozostaje nawet wtedy, szczególnie dla turystów, którymi my też byliśmy, przecież kim innym byśmy się stali, mój oficjalny program się skończył. Wreszcie jakieś stare miasto, powiedziały moje dzieci. Dlatego je wybrałem, powiedziałem, jak przystało na tatę, okropnie wychwalając miejsce, do którego zabiera swoje dzieci. Sukiennice, zamek, smok, czy trzeba czegoś więcej? Do tego, mówię dodatkowo, jest to też miasto śródziemnomorskie, jak na przykład Rzym. Ale jednak nie Rzym, powiedziały, a zresztą nie wierzą w tę śródziemnomorskość, i żebym się nie upierał, że gdzieś to przeczytałem, bo już dokładnie wiedzą, że w sytuacjach, kiedy w coś nie wierzą, od razu mówię, że gdzieś przeczytałem.

Jesteśmy głodni, obeszliśmy wszystkie zabytki, które turysta musi zobaczyć, z książką w ręku przez godzinę wymieniając tyle dat, z iloma można by ukończyć historię na ELTE[4]. Ta książka oczywiście jest przygotowana też na takie wyczerpanie. Jest napisane, gdzie i kiedy zmęczony turysta może pozwolić sobie na chwilę odpoczynku. Gubimy się, wędrując od synagogi do synagogi w starej dzielnicy żydowskiej, przed obiadem jeszcze się zmieści, mówi rodzic i dziecko słucha. Małe, stare sklepiki wszędzie wokół nas przekształcono w restauracje. Jest w tym nieco absurdu, mówię, że dogadzają sobie teraz turyści tu, gdzie kiedyś ból dotknął tylu ludzi. Dzieci nie rozumieją, one tylko widzą możliwość zjedzenia obiadu. Jednoznacznie pokazują, że chęć życia jest silniejsza niż każde emocjonalne zaślepienie.

Nazajutrz idziemy tam, gdzie nigdy nie chciałem, ale teraz się przemogłem. Z uwagi na dzieci. Arbeit macht frei. Baraki, ciśnięte na stos buty, okulary, walizki, krematorium. Tysiąc razy widzieliśmy to na fotografii, jeśli w książce natrafimy na to, być może kartkujemy dalej. Z niegdysiejszej fabryki cierpienia powstało muzeum, ale nie ma człowieka o tak żelaznym sercu, który pozostałby nieczuły na ten ból, cierpienie i masową utratę życia, którymi tutaj niemal nasączona jest ziemia, i przywarły do buta każdego, który tu był, żeby kiedykolwiek nie mógł się więcej uwolnić od odpowiedzialności. Węgierski barak był najlepiej wykonany, mówię, siedząc już w aucie, i później też temu, który go zaplanował (László Rajk), i sam czuję się skonsternowany przez to głupie zdanie.

Siedzimy w samochodzie, kierunek dom, nie rozmawiamy dużo, czuję, że ta podróż nie udała się tak, jak planowałem. Ojcowie są tacy, że robią bilans czas/pieniądz – emocje. I są niezadowoleni, jeśli naniesiono na jedną z szal ich wagi odpowiednią wartość, kiedy na inną szalę trafia tak mało. Potem parę lat później rozmawiamy o tym. Dzieci były zdziwione, miały tylko dosyć rodziców, Polskę lubią. Właśnie planują, że teraz pojadą z własnej woli, żeby wreszcie nie trzeba było wypełniać ustalonych przez rodziców planów. Tylko tak na luzie będą włóczyć się po tym wielkim kraju. Na głównych placach poszczególnych miast usadzą się na ziemi obok innych wolnych młodych, którzy już wcześniej przykucnęli obok jakiegoś gitarzysty, i wyzwoleni śpiewają polskie i angielskie piosenki. I będą jeść chleb z mlekiem. Chleb i mleko, zapytałem, i oni powiedzieli, że tak. Aha, powiedziałem, chociaż podejrzewałem, że przez mleko rozumieją smartfona, a chleb to zebrani na Erasmusie kumple, ale nie chciałem rzeczywistością przeszkodzić rozmowie. Więc jedzą chleb z mlekiem i nie mają zamiaru trwonić pieniędzy w restauracjach. Nie odwiedzą tych dawnych dzielnic żydowskich, gdzie ponad wspomnieniami zniszczonych żyć ludzkich pogodnie pałaszują niemieccy emeryci. Ale, mówię z ojcowskim przerażeniem w oczach, autostop to nie, tego bym nie chciał. Ale skąd, jak mamy jechać stopem, tato, to już wyszło z mody. Skrzykniemy się w kilka osób, nasz kumpel załatwi auto starego, to znaczy jedno z nich. Odda mu, zapytałem, bo sam nie potrafię pojąć, co prawda ja nie miałem jednego z, tylko jedno, i to już nieźle podstarzałe od czasów polskich dróg. Jasne, tak się dzisiaj robi, powiedziały, ja jeszcze spojrzałem zakłopotany, dziwiąc się, jak bardzo zmienił się świat. A więc dlatego nie ma już młodych z plecakami rozsianych po wszystkich stronach Europy? Dlatego, powiedziały, plecaki są w bagażniku. Aha, spojrzałem na nich, dziwiąc się jak stary wujek na nowinki technologiczne, a w tym spojrzeniu było wspomnienie starych sprzętów, które jeszcze umiał używać, i lęk przed nowymi, przed tym mnóstwem przycisków, i niepewność, czy warto jeszcze tracić czas na to, żeby nauczyć się ich działania.

przekład: MICHALINA KUCEMBA

 

[1] György Lukács – węgierski filozof marksistowski, historyk literatury i estetyki. Właściwości estetyki (Az esztetikum sajátossága I-II) nie zostało przetłumaczone na język polski.

[2] Imię György jest odpowiednikiem polskiego imienia Jerzy.

[3] Géza-dzieciak, dramat autorstwa J. Háya (tłum. J. Jarmołowicz). Metaforyczna opowieść o autystycznym dwudziestolatku, Gézie, z prowincjonalnego miasteczka.

[4] ELTE, Eötvös Loránd Tudományegyetem – Uniwersytet im. Loranda Eötvösa w Budapeszcie.

 


Tekst ukazał się w książce: Jánosa Háya „Ország, város, fiú, lány”, Budapeszt 2016, 5–22.

JÁNOS HÁY (ur. 1960) – węgierski poeta, prozaik i dramatopisarz. Absolwent filologii rosyjskiej, historii i estetyki, członek Związku Pisarzy Węgierskich i Towarzystwa Pisarzy Literatury Pięknej. Jest laureatem wielu nagród i wyróżnień literackich oraz artystycznych, między innymi: Nagrody Cechu Dramaturgów za najlepszy dramat sezonu 2002 i 2004, nagrody za dramat dla młodych pisarzy w 2004 roku oraz nagrody Sándora Máraia w 2009 roku. Jego powieść „Mélygarázs” została powieścią roku na Węgrzech (2013). W Polsce ukazał się jego tom prozy „Syn ogrodnika” (Wielka Litera 2016).

MICHALINA KUCEMBA (ur. 1993) – absolwentka filologiczno-historycznych studiów środkowoeuropejskich, studentka filologii węgierskiej na UAM. Stypendystka hungarologii w Instytucie im. Bálinta Balassiego w Budapeszcie. Pisze, pisze i jeszcze raz tłumaczy. Łączy i porównuje literaturę polską, węgierską, środkowoeuropejską. 

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

       

Zobacz także: Rafał Korzeń: János Háy

Zobacz takżeprogram Festiwalu Fabuły 2018

Nietrafiony prezent? >>

Upiory dwoistości >>

Na tropie języka >>

D
Kontrast