Dzicz do kwadratu

23 lipca 2021

Jakub Głaz o „chaszczach” w Poznaniu

„Chaszczy”, „nieużytków” i „samosiejek” w Poznaniu nie brakuje. Różna i nie zawsze oczywista jest ich geneza, ale tylko jeden teren jest wybitnie niedostępny, tajemniczy oraz odmienny od pozostałych. I leży w samym centrum! Jakby Głaz zaprasza na spacer botaniczno-urbanistyczny organizowany w ramach cyklu „Dzikie miasto”.

 
DZIKIE MIASTO NIE RZUCA SIĘ W OCZY

„To samosiejki. Nie mają cennego charakteru” – poinformowała nas miejska planistka ma jednej z urbanistycznych komisji. Opiniowaliśmy plan zagospodarowania dla miejskiego terenu przewidzianego na sprzedaż pod domy. Spytaliśmy, czy ktoś policzył rosnące tam gęsto drzewa i sprawdził ich stan oraz wielkość. Zaskoczenie, trochę zamieszania, telefony do biurowego koleżeństwa i – system wygenerował odpowiedź. „Sa-mo-siej-ki”.

Więcej nie trzeba tłumaczyć. To tylko setki botanicznych kundli, których nie przewidzieli urzędnicy lub planiści. Drzewa nie bardzo warte życia, nawet jeżeli dowiodły krzepy: bez podlewania, nawozów, opatulania i co tam się jeszcze robi z rasowymi okazami.

„Samosiejki” to wyrok. Podobną moc mają „chaszcze”, „nieużytki”, „dzicz”, „chęchy”, „krzaki”. To tylko stan przejściowy, nowotwór, który rozrasta się na zdrowym ciele miasta. Tak myślą urzędnicy, ale i wielu mieszkańców, którzy są skłonni zamienić „nieużytek” nawet na najgorszą architekturę lub beton. „Może to ohyda, ale i tak lepsza niż chaszcze”.

Jednak w wielu miejscach przez przeoczenie lub brak pieniędzy drzewa i krzewy nadal rosną, żyją i próchnieją bez zezwoleń, zesquatowane przez ptaki, jeże, lisy oraz ludzi, o których prawilni obywatele nie chcą wiedzieć za dużo. Wstyd dla miasta i decydentów, antywizytówka. Tyle dobrego dla urzędu, że często niewidoczna lub nieuświadomiona. Bo dzikie miasto nie rzuca się w oczy. Coś, gdzieś, z boku, zamiast, między, tymczasem.

 

FANTOMOWY WYRZUT SUMIENIA

Klucze do zrozumienia dzikiego miasta wydają się aż zbyt oczywiste. Zaniechanie, porzucenie, przeoczenie i inne rzeczowniki pełne melancholii. Rezygnacja. Jednak upływ czasu sprawia, że niewielu potrafi wskazać, z czego zrezygnowano, a ściślej: do czego nie doszło. Mało kto uzmysławia już sobie, że część „nieużytków” jest pokłosiem precyzyjnych, nierzadko sensownych, ale i zbyt ambitnych planów – użytecznej modernistycznej urbanistyki sprzed wielu dekad.

W dwudziestym wieku, zwłaszcza po wojnie, miasta przestrzennie eksplodowały. Miało być więcej światła, powietrza, zieleni. W rozszerzonych granicach znalazły się wsie i przedmieścia, które miały ulec przemianie w nowe racjonalne miasto. Ale długo nie zmieniały swojego charakteru. Odtąd pod nazwą „miasto” zaczęły po raz pierwszy figurować nie tylko kwartały zwartej zabudowy okazjonalnie rozrzedzane parkami i ogrodami, ale rozległe pola, mokradła, sady, gospodarstwa – działające albo opuszczone – po wywłaszczeniach lub zniszczone przez wojnę.

Tak powstała Wielka Rezerwa, wobec której plany zmieniały się co kilkanaście lat. Części z nich nikt nie zrealizował. Potem o wszystkim zapomniano. Ale mimo to, gdzieś z tyłu kolektywnej głowy mieszkańców, kołacze myśl, że jakiś plan był i upadł. A więc: wstyd. Fantomowy wyrzut sumienia. Zażenowanie nieudolnością, nawet jeśli niektóre koncepcje były głupie lub nierealne.

W taki sposób z rozległych zielonych połaci po latach zostały fragmenty lub strzępy otoczone „prawdziwym miastem” albo plątaniną komunikacyjnych arterii. Bo nierzadko urbaniści przeskakiwali kawałek Wielkiej Rezerwy, lokując osiedla z dala od centrum, do którego jechało się przez pola i łąki. Z czasem miały stać się one parkiem lub – inaczej – dzielnicowym centrum usług i handlu. Albo jednym i drugim naraz.

Tak było przez dekady z poznańską Łaciną i Polanką, wielohektarową przerwą w zabudowie Rataj, gdzie jeszcze kilkanaście lat temu przyrodnicza „dzicz” współistniała z „porządnymi”, choć wiejskimi z ducha, żółtymi połaciami rzepaku. W PRL-u urząd mówił: nie budować. Czekać, aż będą pieniądze. Potem przyszedł kapitalizm i urząd miał mniej do gadania. A przyroda robiła swoje – niezależnie od ustroju.

Gdy w 2016 otwarto centrum handlowe Posnania i kapitał pokazał naturze, kto tu niby rządzi, nawet rozsądni komentatorzy nie kryli satysfakcji. „Może to i handlowy grzmot, ale jest porządek. Zero chaszczy”. Choć można przecież było zrobić normalną dzielnicę, wykorzystując już istniejącą zieleń.

 

DZICZ JEST DZIKA

Część dzisiejszych „chaszczy” zawdzięcza istnienie pomysłowi na miasta linearne. W latach siedemdziesiątych zaczęto materializować koncepcje, które w dość totalnej formie firmował m.in. Oskar Hansen, a w sposób umiarkowany lansowali powszechnie inni urbaniści. Zabudowa pasmowa. Miasta już nie zwarte, ale radialne. Metropolitalne ośmiornice. W Poznaniu od centrum miały odchodzić kilkunastokilometrowe pasy zabudowy nanizane na oś aglomeracyjnej kolei, szybkiego tramwaju lub samochodowej arterii.

Piątkowo to tylko początek takiego pasma, które sięgać miało Murowanej Gośliny. W planach były też inne macki, a między nimi – niezurbanizowane kliny przewidziane pod zieleń, rekreację lub mgliste „usługi ponaddzielnicowe”, których nigdy nie zrealizowano. Ni miasto, ni wieś, teren zbyt duży i amorficzny, żeby go jakkolwiek ogarnąć.

Potem wróciła idea miasta zwartego, w planowane kliny weszła zabudowa, jednak – jak to w III RP, przypadkowo i nie wszędzie. Stąd też – pomiędzy nią – kolejne „nieużytki”, z których użytek robi sobie przyroda. Ale nie tylko ona.

Nic tak dobrze nie nadaje się na skład starych pralek, wybebeszonych kanap i kolekcję starych opon, jak gęste zarośla i wysokie trawy, np. między Wilczym Młynem a „właściwymi” Naramowicami. Nic też tak łatwo i szybko nie kryje odpadów z pobliskich budów jak dzika, pospiesznie rosnąca zieleń hałdy, np. na Podolanach. Mało co równie dobrze nadaje się lub nadawało do niedawna na darmowe parkingi jak nienadzorowane przestrzenie wokół śródmieścia, przy Warcie albo na obrzeżach osiedli. Trudno o spokojniejsze miejsca na siedzibę bezdomnych niż – dajmy na to – przytulne gęste zagajniki niedoszłego lunaparku na Łęgach Dębińskich.

Dzika przyroda traktowana jest dziko. Tym łatwiej ją deprecjonować, a urzędnikom nie wliczać do miejskich bilansów zieleni, ekosystemów i mikroklimatów, choć przecież na pewno jest ich częścią.

 

ODWET

Przyroda potrafi się jednak zrewanżować. Bierze w posiadanie to, co człowiek nie tylko zaplanował, ale i wybudował, a potem zmuszony był porzucić. Tak pochłonęła dwa dawne stadiony: Szyca na Wildzie i Lecha na Dębcu. Ruszyła zazieleniać poprzemysłowe tereny nad Wartą na Starołęce, opanować cegielnię na Świerczewie. Rządzi na Wolnych Torach. Wreszcie bierze w posiadanie opuszczone ogródki działkowe, jak te przy Góreckiej lub Umultowskiej, a nawet parki, jak do niedawna – zieleniec w Antoninku lub cmentarze (vide: nieczynna nekropolia przy Samotnej).

W ten sposób „samosiejki”, te kundle bez wartości, biorą odwet na wypieszczonej niegdyś przyrodzie ułożonej pod dyktando i potrzeby ludzi. I robią to zdumiewająco szybko. Czasem wystarczy kilka lat, by „nieużytek” zmienił się nie do poznania, co zresztą sprawdzają miłośnicy nieoczywistych miejskich spacerów i eksploracji. Przychodzi im to tym łatwiej, że większość miejskich „dziczy” jest dostępna. Płotów nie ma, a nawet jeśli, to dziurawe lub niekompletne.

Istnieje jednak teren w samym centrum miasta, który eksplorować jest znacznie trudniej. To dzicz do kwadratu – otoczona z każdej strony zabudową, płotami lub murem. U stóp wzgórza i kościoła św. Wojciecha, między Starą Rzeźnią, byłym lodowiskiem Bogdanka i nowymi inwestycjami przy Bóżniczej rozpościera się teren po dawnym placu przeładunkowym. Odwiedzany głownie przez lisy, sowy lub sarny, zasobny w zarośnięte stróżówki i schron opisany do dziś cyrylicą. Jest tu i starodrzew, i pełno dorodnych samosiejek. Wybiło źródełko (a może rura?). Za kilka lat ma tu powstać park towarzyszący Muzeum Powstania Wielkopolskiego, które stanie w miejscu po lodowisku. Jednak na razie to niemal terra incognita. Hic sunt samosiejkas.

Najwyższy czas lepiej im się przyjrzeć. Zanim zapadnie wyrok.

 

JAKUB GŁAZ

JAKUB GŁAZ (1977) – krytyk architektury, publicysta, animator działań przestrzennych. Z wykształcenia architekt (Politechnika Poznańska, 2002). Zajmuje się popularyzacją i krytyką architektury w prasie popularnej i specjalistycznej, radiu oraz telewizji, a także działaniami na rzecz naprawy miast, prowadzeniem wykładów popularyzatorskich, moderowaniem specjalistycznych dyskusji oraz spacerów architektonicznych. Współtwórca poznańskiej inicjatywy „Centrum Otwarte” zajmującej się edukacją i animacją działań w zakresie architektury i urbanistyki oraz Festiwalu Architektury Modernistycznej „Nowy Plan”. Współautor książki dla dzieci i dorosłych „Wspólne nie znaczy niczyje” oraz telewizyjnego cyklu „Księga Przestrzeni” (dwie serie). Autor i kurator wystaw architektonicznych. Dwukrotny laureat nagrody dziennikarskiej Izby Architektów RP.

DZIKIE MIASTO, „DZIKIE”. SPACER BOTANICZNO-URBANISTYCZNY, przewodnicy: Stowarzyszenie Dziewczyny i Rośliny, Jakub Głaz, 24.07.2021 g. 12 Zbiórka na Wzgórzu św. Wojciecha 

Nietrafiony prezent? >>

Upiory dwoistości >>

Na tropie języka >>

D
Kontrast